Dlaczego Australia?
Jak się znalazłam w Australii? Trochę przez przypadek.
Tak naprawdę to nigdy nie planowałam zamieszkać w Australii. Przyjechać pozwiedzać, pooglądać kangury i wombaty, jak najbardziej, ale zostanie na stałe nawet przez myśl mi nie przeszło.
A zaczęło się całkiem niewinnie – od wymiany studenckiej. Bardzo chciałam postudiować zagranicą, ale programy Erasmus, z różnych względów, nie za bardzo do mnie przemawiały. Chciałam pojechać w miejsce gdzie nie będzie wielu rodaków i najlepiej jakby był to kraj anglojęzyczny. Z Facebooka dowiedziałam się, że jedna z moich koleżanek z roku wyjechała na wymianę bilateralną do Australii i to było coś czego szukałam! Od razu odpaliłam Internet i zaczęłam eksplorować opcje wyjazdu poza Europę. Możliwości było mnóstwo: począwszy od Chile, przez Singapur, USA, Kanadę, aż po Australię – do wyboru do koloru.
Dlaczego Melbourne?
Podczas rekrutacji można było wybrać tylko 3 opcje, a na dodatek trzeba je było uszeregować według tego gdzie najbardziej chciało się jechać. Ja zastanawiałam się pomiędzy uczelniami w Vancouver w Kanadzie, Rochester w stanie Nowy Jork w USA oraz University of Melbourne w Australii. Jako priorytet wybrałam Melbourne, trochę dlatego, że University of Melbourne znajdował się wtedy na 24-tym miejscu najlepszych uczelni na świecie, ale bardziej dlatego, że odezwał się we mnie wewnętrzny Janusz.
W ramach wymiany uczelnia płaciła za bilet lotniczy, a ja jako wytrawna podróżniczka i ekspert od taniego podróżowania doskonale orientowałam się ile taki bilet kosztuje i wiedziałam, że po skończeniu studiów przez kilka lat nie będzie mnie stać na wyprawę na Antypody. Szybko wypełniłam dokumenty wstawiając uczelnię w Australii na pierwszym miejscu. Kryteria wyboru były ostre – wysoka średnia, certyfikaty językowe, działalność w organizacjach studenckich, ale akurat zaczęłam nowe studia, miałam bardzo dobre oceny, a rok wcześniej wybrano mnie na przewodniczącą Koła Studenckiego, więc odhaczyłam wszystkie wymagania.
Po kilku tygodniach otrzymałam wyniki rekrutacji – wiedziałam, że na pewno gdzieś się dostanę, ale nie sądziłam, że będzie to Australia, a tu niespodzianka – moje imię pojawiło się przy kandydatach wybranych do University of Melbourne! Hurraaaaa! Do Melbourne miała jechać z mną jeszcze jedna osoba – spoko, nie musimy ze sobą gadać – ale okazało się, że moim travel buddy ma być dziewczyna, którą kiedyś poznałam na imprezie i miałyśmy wspólne grono znajomych. Mój plan wyjazdu samej trochę legł w gruzach, bo głupio było się nie odezwać i udawać, że przeoczyłam jej imię na liście, tym bardziej, że było zaraz obok mojego. No cóż przynajmniej będzie trochę raźniej w samolocie na drugi koniec świata. Spoiler: z Anią zamieszkałyśmy razem i mamy kontakt do dziś, więc jak to mówią: nie ma tego złego co by na dobre nie wyszło (Ania jeżeli to czytasz, to pozdrawiam!).
Krótko później zaczęłyśmy przygotowania: ogarnianie wizy, badania lekarskie, wybieranie przedmiotów na studia, kupowanie biletów…uff było z tym trochę stresu. Ale wreszcie znałam datę: 17.02.2014 miał być dniem kiedy postawię swoją stopę w krainie kangurów.

Pierwsze kroki w Australii
Lot był długi i męczący. O 5 rano wyleciałyśmy z Krakowa do Frankfurtu, potem przesiadłyśmy się lot do Singapuru, a na lotnisku Changi dalej do Melbourne. 24 godziny. (Off topic: ze wszystkich linii lotniczych, którymi latałam do/z Australii Singapore Airlines zdecydowanie wygrywają!). Wylądowałyśmy ok. 23, wymęczone do granic możliwości, ale podekscytowane przygodą, która nas czeka przez kolejnych kilka miesięcy. Całe szczęście uczelnia zorganizowała nam transport do hostelu, więc za bramkami czekał na nas pan z tabliczką, który odebrał nasze bagaże i zaprowadził do samochodu.
Do końca życia nie zapomnę tego uczucia kiedy otworzyły się drzwi lotniska i uderzyło nas niesamowicie ciepłe powietrze, o zupełnie nowym zapachu, a do uszu doleciały okrzyki nieznanych nam dotąd ptaków (dopiero później uświadomiłam sobie, że to nie były krzyki ptaków, tylko nietoperzy, których nawet w centrach miast jest tu mnóstwo). Po zapakowaniu wszystkich tobołów do auta ruszyliśmy w stronę miasta i wybranego przez nas hostelu Nunnery, zrobionego w budynku, który kiedyś służył jako siedziba zakonu. Dojechałyśmy grubo po północy, dotąd nie wiem dlaczego, bo z lotniska do centrum Melbourne jest ok 30-40 minut samochodem.
Zameldowałyśmy się, odebrałyśmy klucze i poszłyśmy do pokoju. Po szybkim prysznicu chciałyśmy tylko iść spać, ale przecież nie możemy iść spać zanim nie damy rodzicom znać, że bezpiecznie doleciałyśmy na drugi koniec świata (dosłownie!). Poszłyśmy do recepcji zapytać o hasło do wi-fi i jakie było nasze zdziwienie, gdy recepcjonista bez najmniejszego zmieszania oświadczył, że ‘Sorry, mate, ale internet na dzisiaj się skończył. Jak chcecie to 2 km dalej jest całodobowy McDonald’s i tam mogą mieć Internet.’. No i cóż miałyśmy zrobić? Ubrałyśmy się i w środku nocy, w zupełnie nieznanym mieście podreptałyśmy w poszukiwaniu McDonalda. Po jakiejś pół godzinie i skręceniu w milion ciemnych uliczek znalazłyśmy restaurację pod złotymi łukami i na nasze szczęście faktycznie było tam internet. Bez problemu ustawiłyśmy statusy na Facebooku ogłaszające rozpoczęcie nowego życia w Melbourne i uspokoiłyśmy rodziców, którzy zaczynali się martwić czy przeżyłyśmy.
Kolejnego dnia rozpoczęłyśmy poszukiwania mieszkania. Okazało się, że przyjechałyśmy zbyt późno, bo semestr zaczynał się 1.03 i znalezienie fajnego mieszkania w dobrej cenie graniczyło z cudem. Ania wpadła na pomysł zamieszkania w akademiku zaraz obok kampusu. Jako, że obie miałyśmy dosyć żmudnych i bezowocnych poszukiwań, a pokoje były 2-osobowe zdecydowałyśmy się zamieszkać razem. Pokój był, jak już teraz wiem, niewarty swojej ceny – płaciłyśmy $1500 za miesiąc za stary dwuosobowy pokój z widokiem na ścianę szpitala, niedomykającymi się oknami, brudną wykładziną, kilkoma karaluchami i udomowioną myszą. Nie, łazienki nie miałyśmy, była na korytarzu, wspólna dla całego piętra. Ale cóż kilka miesięcy mogłyśmy tak pomieszkać.

No ale czemu zostałam?
Jadąc do Australii od początku wiedziałam, że żeby się tu utrzymać będę musiała podjąć pracę. Mimo, że przywiozłam ze sobą kilkanaście tysięcy złotych oszczędności, to było dużo drożej niż się spodziewałam i po opłaceniu kaucji za akademik, pierwszego miesiąca czynszu i kilku wyjściach do miasta z nowymi znajomymi okazało się, że prawie nic mi na koncie nie zostało. Trzeba było szybko zacząć szukanie pracy.
Na wizie studenckiej byłam uprawniona do 20h pracy w tygodniu. Podczas studiów w Polsce pracowałam w korporacji, która miała oddział w Melbourne, studiowałam ekonomię na UJ i dostałam się na wymianę na prestiżowej australijskiej uczelni, więc myślałam, że znalezienie pracy w Melbourne będzie bułką z masłem. Och jak bardzo się myliłam! Oczywiście w ‘mojej’ korporacji mnie nie chcieli ze względu na wizę, w żadnej innej firmie też nie. Pozostało mi znalezienie pracy w gastronomii lub usługach, ale to też nie było takie proste. Po raz kolejny okazało się, że przyjechałyśmy zbyt późno i wszystkie dorywcze stanowiska zostały już obstawione.
Przez kilka tygodni, po kilka godzin dziennie wysyłałam i roznosiłam CV – bez skutku. Pewnego dnia poszłam na pobliski targ Queen Victoria Market zrobić zakupy; przezornie zabrałam swoje CV i zastukałam do kilku lokali z pytaniem czy nie szukają kogoś do pracy. Oczywiście znowu wszędzie spotykałam się z odmowami, aż na jednym stoisku sprzedającym hot-dogi i kiełbasy z grilla dostałam odrobinę nadziei, bo właścicielka zaproponowała mi dzień próbny. W kolejny weekend stawiłam się na dniu próbnym i okazało się, że mam smykałkę do robienia hot-dogów i zaproponowano mi pracę na stałe. Nie ukrywam, nie była to praca moich marzeń. Było ciężko – mała przestrzeń, która musiała pomieścić kilka osób, w tym samym czasie, żar bijący od grilla, no i smród ogniska, który wżerał się w ubrania i włosy, a którego nie dało się zamaskować nawet najpiękniej pachnącym szamponem. Generalnie piekło Joanny Strózik.
Plusem było to, że nigdy nie było nudo – miejsce było bardzo popularne, nie tylko dlatego, że Queen Victoria Market to jedna z najbardziej znanych atrakcji turystycznych Melbourne, ale także dlatego, że właśnie to stoisko z hot-dogami było kiedyś odwiedzone i pokazane w programie Anthonyego Boudrain’a, poza tym ekipa, która ze mną pracowała też okazała się super i dotąd utrzymujemy kontakt. A no i największą zaletą pracy w budce z hot-dogami, było to, że płaciła moje rachunki.

Kiedy znajomi z uczelni spędzali weekendy na wyjazdach i poznawaniu Australii, ja spędzałam swoje smażąc kiełbasy i robiąc hot-dogi, co nie do końca spełniało to moje wyobrażenia o prestiżowej wymianie na końcu świata. Kiedy mój czas w Melbourne dobiegał końca uświadomiłam sobie, ja przecież prawie nic w tej Australii nie zobaczyłam! Na tydzień przed moim wylotem podjęłam decyzję – zostaję jeszcze na rok. Szybko zmieniłam datę lotu powrotnego, a żeby przedłużyć swój pobyt zapisałam się na tani kurs księgowości, który zapewnił mi wizę studencką na kolejne 12 miesięcy.
Dalszy ciąg może innych razem…
Buziaki,
Joanna